Dzień 85.

Po pierwsze chyba udało się nareperować to, co schrzaniłam dzień wcześniej. A przynajmniej część.
Po drugie, pojawiło się pierdyliard rozpraszaczy (choć niektóre fajne, no ale jednak...)
Po trzecie, nie wiem w co włożyć ręce więc nie wkładam w nic, to znaczy wkładam, ale jakoś efektywność na poziomie jednak jakby nic.
Po czwarte, rodzi się napięcie bo terminy gonią, kolejne meile spływają.
Po piąte, jak się dolicza do numeru piątego, to kończą się paluszki u dłoni... Więc w ramach oczyszczenia umysłu, poszłam sponiewierać ciało.

Było znakomicie. Kilka razy umierałam. Na szczęście pomocna dłoń pojawiała się na moich plecach i dawałam radę... ale umierałam skutecznie i boleśnie. Tak trzeba. Najlepsze jest to, że w tym umieraniu człowiek czuje się dobrze... bo jak się wciągnie dupsko na górkę (wcale nie wysoką i wcale nie tak stromą) to ma się prezent w postaci widoków oraz zjazdu w dół.
Poza tym gdy się dobrze człowiek sponiewiera, to inaczej pozycjonuje sobie pewne problemy. Wiecie, priorytety, te sprawy.


0 komentarze:

Prześlij komentarz

*