Dzień 145 'eligancko'


A więc dostajesz informację od ubezpieczyciela kiedy i gdzie masz się stawić celem oglądu fachowego. Choć dr Queen kierowana intuicją i doświadczeniem już oszacowała, że się złamało, co się złamało... Rozkminiła nawet hasło ścięgna oraz nerw pośrodkowy... 
Dość, że zostawiasz pacholęta w miejscowości A. Jedziesz do miejscowości B. Parkujesz tam, gdzie miejsce wolne, co oznacza kilometr od celu... który masz określony w sposób przybliżony. Wykonujesz kilka pętelek wokół zamkniętego budynku szpitala, by dowiedzieć się od:

(a) policjantki, że to na prawo,
(b) starszego jegomościa, że to tam dalej,
(c) pracownicy sklepu ortopedycznego, że musisz zawrócić.

Docierasz z sukcesem na miejsce pięć minut przed czasem, ciesząc się, że bieganie po mieście powodowane było urazem dłoni a nie nogi... bo wówczas bieganie byłoby trudniejsze.
Witasz się uprzejmie z recepcjonistką i w pierwszym zdaniu orientujesz się, że pani nie zna innego języka poza ojczystym. Jest jednak miła, choć dalece zakłopotana, gdyż ona ma w dokumentacji wpisaną wizytę... ale godzinę wcześniej.
Czas minął.
Lekarza nie ma.
Koniec.
Telefon do ubezpieczyciela.
Akcja reakcja. 

Tymczasem recepcjonistka obiecuje, że o 18:30 lekarz właściwej specjalizacji będzie ale dla zaspokojenia potrzeby wypełnienia wizyty wysyła cię do dr Morales, która za 40 euro ma spojrzeć na palec okiem lekarza zwanego w Polsce rodzinnym.
Na szczęście w poczekalni zagaja cię uprzejmy lokales, władający angielskim i niemieckim. Wyjaśnia, że klinika jest spoko, że on tu nogę sobie reperuje. Ale nie mają tu X-ray, co oznacza że wizyta wieczorna będzie o tyle mało sensowna, że lekarz wyda zalecenie prześwietlenia się "gdzieś".
Aaaale - rzecze lokales - po drugiej stronie miasta jest inna klinika. Z córką tam był i chwali.
Sprzed drzwi dr Morales czynisz więc wymarsz ku wyjściu, kluczysz po uliczkach miasta by dotrzeć do nowego celu podróży. 

Miejscem tym jest klinika o dizajnie interesującym, acz nieuchwyconym zdjęciem, gdyż myśli mąci niepokój wynikający z utraty dotychczasowego czaru pt "jest super".
Recepcjonistki sztuk dwie, komunikatywne. Pięć minut ogarnięcia tematu logowania nowego pacjenta kończy uprzejme zaproszenie do poczekalni. 
Do sal pacjentów zwołuje się po imieniu. Miło i przyjaźnie. Wszyscy z uśmiechem, choć ten czasem schodzi z ust. Na przykład wówczas, gdy  medyk-pierwszego-kontaktu zobaczywszy palec dokonuje niekontrolowanego wyrzutu z siebie hasła 
- Oj!

Po uzupełnieniu kolejnej porcji danych, powracasz do poczekalni, skąd po chwili imiennym wezwaniem zostajesz wywołany przez doktor o imieniu i nazwisku brzmiącym tak samo, na dodatek sugerującym pochodzenie zza wschodniej granicy Polski. 
Sympatyczna konwersacja obejmuje uraz, urazy wcześniejsze, alergie, uczulenia i tym podobne kwestie. 
W finale pojawia się potrzeba określenia temperatury ciała, co czynisz korzystając z dostarczonego termometru. Wprawdzie długo pozostajesz w strefie śmierci mając ledwie 35C, ale ostatecznie dobijasz do 36C co zostaje odnotowane w dokumentacji.
Miłą panią doktor opuszczasz na moment kierując swe kroki do piwnicy. Tam czeka już miła pani zapraszająca do zdjęcia. Wszystkie dane między personelem przekazywane są wewnętrzną siecią, więc ty pacjencie chodzisz bez papierów, z głową spokojną o tyle, o ile pozwala ci na to uraz.

Powrót do pani doktor A.A. jest okazją by poćwiczyć oko w czytaniu zdjęć rentgenowskich. Odnajdujesz piękno i figlarność pozy jaką przyjmuje twój środkowy palec. Podziwiasz układ paliczków sugerujący delikatność i książęcy gest. 
Prima sort.

Dowiadujesz się ile jesteś w stanie. Umawiasz się na wizytę u traumatologa. A następnie pozwalasz by umieścić palec w metalowej szynie... co okazuje się być doświadczeniem na tyle nieprzyjemnym, że przelatujesz w myśli kilka gwiazdozbiorów i mgławic. Zatem czasem boli.

...i coś tam jeszcze, ale mając metalowy palec fatalnie ci się pisze na klawiaturze więc mkniesz ku brzegom wypowiedzi.



1 komentarze

  1. Gdybym napisała, jakie wyszukiwane w Google hasło mnie tu przyniosło, chyba byś nie uwierzyła.

    W każdym razie, zaczytałam się przyjemnością, bo przez kilka lat w ten sposób spędzaliśmy zimy, w "ciepłych krajach". A w Hiszpanii (acz nie kontynentalnej) mieszkaliśmy prawie rok, bardzo miło wspominam ten pobyt. Też w kondominium opustoszałym na zimę i z pustym parkingiem podziemnym :) Tyle, że my zawsze dzieci wysyłaliśmy do miejscowej szkoły, świetne doświadczenie, nowe znajomości, język w kilka miesięcy, no i dla mnie mamuśki-kumpelki. A nawet jedna przyjaciółka :)

    Mam nadzieję, że z ręką wszystko w porządku, bo relację urwałaś w tak dramatycznym momencie... Prawie pół roku temu...

    Pozdrawiam!

    Aga

    OdpowiedzUsuń

*