Dzień 69.

W sensie, że dziś poniedziałek?
Noc miałam za krótką i nie zorientowałam się, że to już nowy dzień.

Rano od strony morza gnał ku mnie piękny widok. Rósł biały puch chmury. Dawno nie widziałam takiej pięknej waty na niebie. Wielka. Troszkę mogłaby nawet grozą smakować, gdyby tak zamiast bieli była w szarym kolorze.

Popołudniu nic  z chmur nie zostało. Nawet nie zdążyły się wypadać. Słońce jak było, tak jest. To znaczy teraz nie ma, gdyż bliżej północy to i tu chowa się za horyzont.
Wieczorna plaża z lekka ku romantycznym landszaftom. Ten róż, szum morza. Tegesz-szmeges. Romantiko... byłoby...
Gdyby nie fakt, że na plażę wpadłam z purpurą twarzy, od czubka brody po krańce, nieniskiego czoła. Nic romantycznego. Zziajana, spocona, choć niespełna 3 kilometry... ale w końcu tempo pokazało czwórkę z przodu.

1 komentarze

  1. Brawo. Wyraźnie wzrasta wydolność i nóg, i płuc. Oczekiwania trzeba jednakże przykroić do sytuacji, tj. faktu, że latka upłynęły od czasu krakowskiego maratonu.

    OdpowiedzUsuń

*