Dzień 61.

Coś ostatnio kadry mi się nie układają. Mało zdjęć, jeszcze mniej udanych. A raczej - są zdjęcia tylko z twarzami, a plan był, że tu jednak ujęcia inne.
Gdyby głowa była w stanie nadrobić fotograficzną niemoc, mogłabym napisać porywający tekst.
 
Za każdym razem planując wyprawę rodzinną padało hasło, że chłopaki biorą mnie na podjazd pod Montgo. Taki żarcik. Mać-bez-kondycji będzie płuca wypluwała a powietrze zaciągnie pachami. Tekst często powtarzany uśpił moja czujność i dopiero po 15 kilometrach spokojnej jazdy, gdy wjechaliśmy do Xabii... zrozumiałam, że czeka mnie wspinaczka, do której nawet nie nastawiłam się psychicznie. Był spory fragment, gdy ciskałam najgorsze zaklęcia... 
Gdy dotarliśmy niemal na szczyt odbiliśmy trasą w bok, ku klifom. Podziwialiśmy widoki, napawaliśmy się... 
A potem wisienka na torcie. Zjazd. Port. Trasa uliczkami do domu.
Udane 40 kilometrów.
Podjazdów, z którymi możemy się zmagać, wspierani motywującymi słowami bliskich.
Docierania na szczyt, gdzie można złapać głębszy oddech i zachwycić się widokami.
Długich i dobrze wyprofilowanych zjazdów, które będą nagrodą za kilometry wspinaczki.
Tego wszystkiego, w pięknych okolicznościach przyrody oraz w aurze dostosowanej do naszych termostatów.
Dosłownie lub w przenośni.
Sobie i innym życzymy.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

*