Dzień 25. Gandia

Odwiedziliśmy dziś miejscowość co Gandia się zowie. Uczyniliśmy kilkugodzinny spacer będący rekonesansem po okolicy, tak aby wiadomym było gdzie jest muzeum, gdzie ciekawe miejsce, a gdzie warto zaparkować auto. 
Miasto ma niespełna 100.000 mieszkańców, 46 dni deszczowych w roku i żadnego z opadami śniegu. Jest przytulone północno-zachodnią częścią do wzgórz, a wschodnią do morza. 
Sporo znaków współczesności (supermarkety, ronda, place zabaw i takie tam miejskie sprawy)
 
...do tego kilka śladów historii (głównie XIV+). 
Uliczki, zaułki i Jezusiki na ścianach domów.
 Do tego kilka ładnych bram, drzwi oraz okiennic. Sporo białych gołębi.
 Jak również koryto Riu Serpis, której obecnie nie ma...
A przy okazji.
Przechodząc przez jeden z mostów ku centrum Gandii, słyszeliśmy muzykę, megafon oraz dźwięki sugerujące imprezę. Nim przeszliśmy swój szlak, nastała pora sjesty i dźwięki umilkły... aczkolwiek rozpoznaliśmy miejsce w którym "się działo" po pozostawionych śmieciach. Niesamowity widok... Pewnie przechodząc tamtędy (dłuższą) chwilę później, już byśmy tych stert nie widzieli ponieważ w gotowości na koniec sjesty stały służby porządkowe (a przynajmniej mam wrażenie, że było to to, co sobie zinterpretowałam jako takie służby).

Na koniec jeszcze psia-story. W Gandii mieliśmy drobny postój, akurat niedaleko poletka dla psów. Zaskakująco małego - niemal w całości widocznego na zdjęciu. I pełnego psich znaków... szkoda, ponieważ idea słuszna (pies może skorzystać z toalety a nie z chodnika), tylko trzeba po czworonogu sprzątnąć (jak i my spłuczki używamy...). W przeciwnym razie poletko robi się dostępne tylko dla odważnych lub zdeterminowanych...

 A przestrzeń wokół jest psom na nie...
Choć akurat powyższe zdjęcie zamiast z tematem finału psiego trawienia, bardziej kojarzy mi się z rebusem, którego rozwiązaniem jest tytuł książki O psie co jeździł koleją.

Anegdotka. O psach.
Myślami krążyłam wokół tego placyku dla psów, jednocześnie ciałem przeskiwałam między porzuconymi na chodniku psimi-znakami. Tak ruchem konika szachowego, dotarłam do mikro-parku w którym stały stoliki kafejki. Oba zajęte przez grupki osób. Jak się okazało, posiadających psy, gdyż owe psy zaczęły zaczepiać mojego czworonoga.
Mój pies na smyczy - tamte luzem.
Mój stoi bezszczekowo, merda jedynie ogonem - tamte zaczepne, poruszają się wokół.
Państwo postanawiają zareagować i swoje psy zawołać. Jeden, najaktywniejszy pies, przywołany werbalnie do porządku postanowił jednak zaprezentować swoją siłę... Stwierdził, że owszem może i podejdzie do swojej właścicielki, ale tak nie wprost, bo może to ujma będzie na honorze, wykazanie słabości... Dość, że z piersią wypiętą i w postawie dumnej podszedł do stolika grupy obok... Uniósł nogę... i zrosił czyjąś kurtkę w geście "Ja tu rządzę".
Stolik z właścicielką psa tego nie dostrzegł, ale dostrzegli towarzysze zmoczonej kurtki. Rozpoczęły się konwersacje, wspierane licznymi gestami, na temat tego, że kurtka, że pies, że wilgoć nieoczekiwana i niechciana...
Właścicielka samca-alfa wyglądała na rozbawioną i jakby "och, coś podobnego" - zebrała się, psa i towarzystwo a następnie ruszyła w miejsce mi nieznane.
Właścicielka zmoczonej kurtki wraz z kurtką i towarzystwem, powróciła do radosnej rozmowy przy konsumpcji napitków i przekąsek.

W drodze powrotnej patrzyłam na szosę i sunące po niej samochody.
Sznurek białych świateł w jedną i czerwonych w drugą stronę.
Zdałam sobie sprawę, że w Polsce jest podobnie. Podobnie sugeruje, że nie tak samo. Otóż brakowało... by te światła mieszały się w dzikich przeskokach między pasami!
Tu białe trzymały się swojej strony, a czerwone swojej... Samochody nie przekraczały 100... I nikt nie wyprzedzał... Mimo, że droga poza dwoma pasami ruchu wyposażona została w szeroki margines po obu stronach.
A potem zjechaliśmy z główniejszej trasy na mniej główną, aut zrobiło się niewiele... i wówczas zrobiłam zdjęcie.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

*