Dzień 1.

Wystarczyła podróż z poszatkowaną drzemkami dnio-nocą i kompletnie straciłam rozeznanie w kalendarzu. Dobrze, będę uczciwa. Od dłuższego czasu działam zadaniami na mojej to-do-list, a nie dniami tygodnia. Nie obowiązuje mnie pięciodniowy tydzień pracy sklejony z dwudniowym weekendem. Czasem niedzielę mam we środę, czasem sobotę pracuję.
Ale teraz... dodatkowo ten przeskok ku słońcu. Ten termometr nagrzewający się do mocnych 20C, podczas gdy Polskę opuszczałam w wełnianej czapce na głowie i puchowej kurtce na grzbiecie... To, w połączeniu z trasą w rytmie wiecznych drzemek i aktywności, sprawia że tkwię w lekkim oszołomieniu.

Chyba tak odczuwa się klasyczny urlop w ciepłych krajach, wykupiony w biurze podróży. Z szarości, w kolory. Z zimna, w ciepło. Jak obuchem w czerep. 
Dajemy sobie czas na ułożenie. Zaczynamy więc od zwiedzania okolicy. Plaża, basen, spacer, rower. Wieczorem padamy zmęczeni oraz ze świadomością, że wszystkie aktywności były w gruncie rzeczy relaksem.


0 komentarze:

Prześlij komentarz

*